sobota, 8 marca 2014

Rozdział 8

Hej! W ramach dnia kobiet dodaję 8. Dedyk dla wszystkich stałych czytelniczek!

_________________________________________________________________



*Jess*

Leżałam na ziemi i wiłam się w agonii. Czułam, jakby trawił
mnie ogień.
- Jane! – usłyszałam krzyk mojego stwórcy – Jane, Przestań!
- A czemuż to niby miałabym cię posłuchać? – odparła na oko
13-letnia blondynka o szkarłatnych oczach
- Bo ja także mogę potraktować cię iluzją bólu.
- Aro cię zabije jak się dowie.
- Nie zabije mnie. Potrzebuje jednego z moich darów.
- Nie bądź taki pewny siebie, nomado. Już ja przekonam Aro. Nie wyjdziesz z tego żywy.
- O tak, chciałbym to zobaczyć! Trójca fatygująca się po zwyczajnego nomadę! - mój twórca wybuchną śmiechem, a Jane przestała mnie torturować. Wniknęłam w jej myśli. Chciała zabić mojego stwórcę. Ostrzegłam go telepatycznie. W tym samym momencie blondi zwinęła się z bólu.
*Lizz*
Jakoś dziwnie się czuję w obecności Kretyna. A co jeżeli... Nie, to nie możliwe. On tego chce. A ja wręcz przeciwnie. Nie dam mu tej satysfakcji. Nic do niego nigdy nie poczuję. Ponoć się nie zmieniamy. Oby...

*Rano*

Dziś Niall nie przyszedł. Szkoda... Mam do niego kilka pytań.
 ~*~
 Z nudów patrzyłam przez ścianę na ulicę, obserwując zachowania przechodniów. Nagle moją uwagę przykuła, tak na oko 13-letnia, dziewczyna. Skupiłam się na jej tęczówkach. Były jaskrawoczerwone. Czyli, z tego co wiedziałam, jedna z NICH. Z Volturi. Ale co oni tu robią? Czyżby Niall nie zapanował nad instynktem łowieckim Jess? Cóż, możliwe.
~*~

Gdy dziewczyna wyszła poza zasięg mojego wzroku, ktoś zapukał do drzwi. Spojrzałam przez nie. Harry. Czym prędzej opuściłam pokój… przez okno. Na szczęście było ono od strony opuszczonego domostwa moich, nieżywych już, sąsiadów.  Wybiegłam na ulicę. Ludzkim tempem ruszyłam w stronę lasu. Ostatnio stał on się moim ulubionym miejscem na spacery. No cóż… W lesie mogłam być wolna! Mogłam biegać najszybciej jak umiałam, skakać najwyżej jak umiałam. Poza tym, ludzie tu nie przychodzili, więc mogłam w pełni poddać się swojemu wampiryzmowi i zawierzyć wyostrzonym zmysłom. Nagle poczułam jakże apetyczny zapach ludzkiej krwi. Rozpoznałam go. To była odurzająca woń Harryego. CO ON TU, DO CHOLERY, ROBI?! Szybko stanęłam i powróciłam do udawanego człowieczeństwa. Zobaczyłam go. Miał lekko wilgotne włosy, zapewne od strąconej nieuważnie rosy, przez co jego zapach roznosił się jeszcze lepiej. I kolejne spojrzenie. „Cholera, przystojny jest” – krzyczała część mojej podświadomości. „Ale Lizz, o czym ty myślisz?! Przecież go nienawidzisz!” – bardziej świadoma część mojej jaźni. „Czy aby na pewno?” – broniła się moja podświadomość. Nie mogłam tego znieść. Ludzkim, spacerowym tempem ruszyłam w stronę ściany drzew, ale On był szybszy. Złapał mnie za rękę i przyciągnął mnie do siebie. Nasze usta spotkały się. Tym razem już nie broniłam się tak rozpaczliwie. Po prostu nie okazałam żadnej reakcji. Mam tego dość.
______________________________________________________________
Uff... Pisane niemalże totalnie bez weny. Hazz znów sobie grabi... 
To się robi coraz bardziej zagmatwane...

Dzięki za ponad 300 wyświetleń!

Czytasz=komentujesz

2 komentarze: